niedziela, 28 października 2012

Jeden.

Nieobecnym wzorkiem wpatrywał się w zebrany przed nim tłum, wsłuchując się w kolejną burzę oklasków. Setki kobiet ustawione pod sceną piszczały, płacząc jednocześnie i modląc się w duchu o choćby jedno jego spojrzenie. Jeszcze kilka miesięcy temu koncerty na żywo i widok tych wszystkich ludzi sprawiały mu przyjemność. Uwielbiał czuć ich obecność, posyłać uśmiechy na prawo i lewo wiedząc, że gdzieś pośród nich wszystkich, rozentuzjazmowanych, znajduje się kobieta, którą całował wychodząc na scenę i którą już niebawem będzie mógł przytulić, gdy z niej zejdzie. Ale dzisiaj już jej nie było.

To, co kiedyś sprawiało, że szczerze się uśmiechał,
dziś przyprawiało go o mdłości.

Przymknął powieki, biorąc głęboki oddech. Tuż za nim Gitarzysta wygrywał spokojną melodię. Na tyle cicho, by słowa, które miał zamiar skierować do tłumu bez problemu mogły do niego dotrzeć. Potrzebował słów. Wolnym krokiem podszedł do skraju sceny, przysiadł na nim, zwieszając nogi i uśmiechnął się patrząc w przestrzeń.

- Kiedyś – zaczął spokojnie, uciszając tłum gestem dłoni. – Zamykałem się w pokoju z kilkoma kartkami papieru i długopisem, godzinami kreśląc teksty kolejnych piosenek – westchnął, uśmiechając się. – Wyobrażałem sobie siebie na scenie, tłumy ludzi śpiewających razem ze mną, skaczących w rytm naszej muzyki – przeczesał wzrokiem tłum raz jeszcze, zatrzymując się na jednej z dziewczyn stojących tuż przy barierce. Miała na oko szesnaście lat, lekko zaróżowioną twarz i wypełnione łzami jasne oczy. Czuł, że jest ich powodem. – Dzisiaj stoję przed wami – dodał znacznie głośniej, wstając. – I choć spędziłem na scenie dwanaście lat, nadal nie mogę uwierzyć, że to wszystko jest prawdziwe.

Uśmiechnął się Do siebie, słysząc kolejną salwę oklasków i odwracając się od tłumu wsłuchał się w pierwsze dźwięki ich pierwszej piosenki. Gitarzysta zaczął szarpać struny nieco gwałtowniej, nadając im lepszego brzmienia. Melodia wbijała się w niego z niesamowicie wielką siłą, a słowa, którymi miał zacząć piosenkę wwiercały się w jego umysł, idealnie obrazując uczucia, jakie nim targały.

         - A freak of nature, stuck in reality – zaczął spokojnie, mocniej zaciskając dłonie na mikrofonie.

In Your golden cage, all I feel is strange


Zaciągnął się papierosem, przymykając powieki. Wypuszczając dym z płuc oparł głowę o powierzchnię białej ściany, pogrążając się w odległej przeszłości. Przeszłości, o której dawno powinien był  już zapomnieć. Nie umiał. Utknął. Gdzieś pomiędzy piątym papierosem a dwunastym oddechem. Pomiędzy wspomnieniem Jej oczu, a dotykiem Jej delikatnych dłoni. Zabłądził. Zgubił się w labiryncie Jej słów, pochłonięty szukaniem drogi, którą kiedyś wyznaczały. Dzisiaj ich nie było. Zniknęła. Wraz z pierwszym powiewem jesiennego wiatru. Z pierwszym październikowym deszczem. W ciszy, która teraz stanowiła jego największe przekleństwo. W chłodzie, który wypełniał każdą komórkę jego ciała. Bolało. Bolała codzienność, którą im zabrano. I wspomnienia, które mu pozostawiono. Piękne i niezaprzeczalnie szczęśliwe. Dziś nawet kłótnie postrzegał jako coś pięknego. Wtedy chociaż miał Ją przy sobie. A teraz, kiedy odeszła – wszystko było inne. Puste. Obce. Dziś nawet powietrze pachniało inaczej. I tlenu było w nim znacznie mniej niż wcześniej.

- David zaprasza na kolację – usłyszał nad uchem niepewny, lekko zachrypnięty głos Gitarzysty. Odwrócił się w jego stronę, pierwszy raz od długich miesięcy patrząc mu prosto w oczy. Kiedyś były ciepłe. Ufne i pełne wiary w jutro, w które on sam tak często wątpił. Dziś jedyne, co był w stanie w nich dostrzec to przeraźliwa pustka i smutek, nie mniejszy od tego, który każdego dnia widywał w lustrze. Już niemal zapomniał, że stracili Ją oboje.

      - Dopalę i zaraz do Was przyjdę - rzucił po chwili, uśmiechając się przelotnie. Z nim też kiedyś tworzył jedność.

Czasem żałował, że nie może cofnąć czasu. Nie do momentu, kiedy odchodziła. Znał siebie na tyle, by wiedzieć, że nawet gdyby był wtedy w pobliżu – nie próbowałby Jej zatrzymać. Puścił by Ją wolno, żałując tej decyzji bardziej niż jakiejkolwiek innej. Ale puściłby. Nigdy nie lubił zmuszać ludzi do zmiany decyzji. I nigdy nie chciał ich na siłę zatrzymywać.
Gdyby mógł cofnąć czas, cofnąłby się do momentu, kiedy Ją poznał. Nie walczyłby o coś, w co sam nigdy do końca nie wierzył. Oddałby Mu Ją. To on poznał Ją jako pierwszy. To on pokochał Ją całym sobą. Znał go na tyle, by wiedzieć, że on nigdy nie pozwoliłby Jej odejść. I Ją znał na tyle, by wiedzieć, że od niego nigdy nie próbowałaby odchodzić.

Nie byłem tym, kim chciałabyś, żebym był.
Przepraszam…


Po kilku miesiącach ciszy, jaka nastała między nim a ludźmi, których kiedyś nazywał przyjaciółmi, dziś znów spotkali się przy wspólnym stole. Szczupłą dłonią rozłożył sobie na kolanach serwetkę, poprawiając leżące po obu stronach talerza sztućce. Pedantyczność leżała w Jej naturze. Uśmiechnął się pod nosem, podnosząc wzrok, by spojrzeć na pozostałych. Jego orzechowe tęczówki spotkały się z tymi niemal czarnymi, należącymi do Gitarzysty. Siedział tuż obok, bacznie obserwując każdy jego ruch. Tak dawno nie rozmawiali…
Czasem miał wrażenie, że ludzie w jego otoczeniu nie tyle nie dostrzegają, co się z nim dzieje, co porostu wolą nie widzieć, by nie musieć nic mówić. Bywały takie wieczory, kiedy przemykając korytarzem obok jednego z pokoi, z którego dochodziły go ich śmiechy był wdzięczny, że nie próbują go na siłę rozweselać. Zostawiali go samemu sobie, dawali czas do namysłu i pozwolili mu ochłonąć, dobrze wiedząc, że tego potrzebuje. Ale innym razem… Zamykał drzwi ciemnego i pustego pokoju i oddawał się temu, co stało się jego ulubionym zajęciem – topił swą samotność w kolejnej szklance drogiego alkoholu. Bez skutku próbował powstrzymywać wybuchy płaczu. I choć odtrącał ludzi, którzy starali się mu pomóc – niczego nie pragnął tak bardzo jak obecności kogoś, komu mógłby zaufać. Kogoś, kto kochałby go bezgranicznie miłością, do jakiej on sam nie był zdolny. Niezachwianą.
Czasem chciał im to wykrzyczeć. Nie raz, słaniając się na nogach stawał w drzwiach pokoju należącego do jednego ze swoich przyjaciół i pozwalał płynąć słowom, których później tak bardzo się wstydził. Wypominał im każdy samotnie spędzony wieczór, każdą tęsknotę, którą w sobie dusił i każdy lęk, który nocą paraliżował jego ciało. Następnego dnia budził się w swoim łóżku, szczelnie okryty białą pościelą, z butelką wody i aspiryną na nocnym stoliku. Kochali go. A on nigdy nie zdobył się na to, by powiedzieć choćby dziękuję.

         - Przepraszam – zaczął, sprowadzając na siebie wzrok towarzyszy. Nerwowo pocierając dłonie nabrał powietrza i nie zważając na ich zszokowane miny zdecydował się kontynuować: – za wszystko. Wiem, że nie powinno się przepraszać za wszystko, bo to tak, jakby nie wiedzieć za co, ale… jest tyle rzeczy, które musiałbym wymienić, że dużo szybciej i prościej powiedzieć mi „za wszystko”.

Cztery pary zupełnie innych oczu wpatrywały się w niego oniemiałe. Usilnie próbował znaleźć w nich choćby cień zrozumienia, wybaczenia, o które w tej chwili był w stanie błagać. Nie znalazł.

         - I dziękuję – dodał po dłuższej chwili milczenia, jaka zapanowała między nimi. – Za każdą noc, kiedy nie pozwoliliście mi być samemu i za każdą tą, podczas której pozwoliliście mi podupaść, by podnieść mnie nad ranem. Za każde opakowanie aspiryny, każdy zabrany alkohol i każdą próbę, z której nie pozwoliliście mi wyjść dobrze wiedząc, że zalałbym się w trupa. Powinienem był to zrobić dużo wcześniej… - zawahał się, odsuwając krzesło. Chciał wyjść. Uciec. Jak najdalej, byle uwolnić się spod ostrzału ich spojrzeń.

         - I gdzie leziesz? – usłyszał głos Gitarzysty, gdy tylko odwrócił się do nich plecami. – Tyle czasu piłeś sam, że czas najwyższy napić się z nami. Już wystarczająco dużo czasu straciliśmy.

Tak cholernie Cię nie doceniam.
A tak mocno kocham… 

piątek, 5 października 2012

Prolog.

Długie palce jego szczupłej dłoni oplatały śnieżnobiałą rurkę mentolowego Davidoff'a. Krople deszczu odbijające się od parapetu raz po raz przerywały głuchą ciszę panującą w sypialni, która już kilka dni temu stała się jego azylem. Nienawidził deszczu. Choć paradoksalnie jesień już kilka lat temu stała się jego ulubioną porą roku. Ona kochała jesień. Nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w panoramę zasypiającego miasta. Kolejny raz przyszło mu do głowy, że dusi się w miejscu, w którym się znajduje. Stłamsili go. W gonitwie za marzeniami, w całej machinie, którą swoim talentem uruchomił już dwanaście lat temu zgubił gdzieś istotną część swojego człowieczeństwa. Wiarę w lepsze jutro. Dziś siedział w apartamencie najdroższego hotelu w mieście, o którym niegdyś marzył. Wśród ludzi, których śmiało mógł nazwać swoimi przyjaciółmi. A mimo to czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek. Brakowało mu ciszy, która tak często go otaczała. Przyjaźni, którą wszyscy mu oferowali. Spokoju, o którym wszyscy wokół mówili. I miłości, którą Ona mu zabrała. Ze świstem wypuścił powietrze z ust, przygaszając w stojącej na stole popielniczce do połowy wypalonego papierosa. Ostatni raz przeczesał dłońmi włosy i prostując plecy wyszedł z pokoju, by spełniać marzenia tysięcy ludzi. Ludzi, którzy kiedyś stanowili jego siłę. Tych, w których oczach dziś znów będzie szukał czegoś, w co mógłby uwierzyć. Tonął w studni samotności wśród milionów ludzi, którzy go kochali.