Nieobecnym wzorkiem wpatrywał się w zebrany przed nim tłum,
wsłuchując się w kolejną burzę oklasków. Setki kobiet ustawione pod sceną
piszczały, płacząc jednocześnie i modląc się w duchu o choćby jedno jego
spojrzenie. Jeszcze kilka miesięcy temu koncerty na żywo i widok tych
wszystkich ludzi sprawiały mu przyjemność. Uwielbiał czuć ich obecność, posyłać
uśmiechy na prawo i lewo wiedząc, że gdzieś pośród nich wszystkich, rozentuzjazmowanych,
znajduje się kobieta, którą całował wychodząc na scenę i którą już niebawem
będzie mógł przytulić, gdy z niej zejdzie. Ale
dzisiaj już jej nie było.
To,
co kiedyś sprawiało, że szczerze się uśmiechał,
dziś
przyprawiało go o mdłości.
Przymknął powieki, biorąc głęboki oddech. Tuż za nim Gitarzysta
wygrywał spokojną melodię. Na tyle cicho, by słowa, które miał zamiar skierować
do tłumu bez problemu mogły do niego dotrzeć. Potrzebował słów. Wolnym krokiem podszedł do skraju sceny,
przysiadł na nim, zwieszając nogi i uśmiechnął się patrząc w przestrzeń.
- Kiedyś – zaczął spokojnie, uciszając tłum gestem dłoni. – Zamykałem
się w pokoju z kilkoma kartkami papieru i długopisem, godzinami kreśląc teksty
kolejnych piosenek – westchnął, uśmiechając się. – Wyobrażałem sobie siebie na
scenie, tłumy ludzi śpiewających razem ze mną, skaczących w rytm naszej muzyki
– przeczesał wzrokiem tłum raz jeszcze, zatrzymując się na jednej z dziewczyn
stojących tuż przy barierce. Miała na oko szesnaście lat, lekko zaróżowioną
twarz i wypełnione łzami jasne oczy. Czuł,
że jest ich powodem. – Dzisiaj stoję przed wami – dodał znacznie głośniej,
wstając. – I choć spędziłem na scenie dwanaście lat, nadal nie mogę uwierzyć,
że to wszystko jest prawdziwe.
Uśmiechnął się Do siebie, słysząc kolejną salwę oklasków i
odwracając się od tłumu wsłuchał się w pierwsze dźwięki ich pierwszej piosenki. Gitarzysta zaczął
szarpać struny nieco gwałtowniej, nadając im lepszego brzmienia. Melodia wbijała
się w niego z niesamowicie wielką siłą, a słowa, którymi miał zacząć piosenkę
wwiercały się w jego umysł, idealnie obrazując uczucia, jakie nim targały.
- A freak of nature, stuck in reality –
zaczął spokojnie, mocniej zaciskając dłonie na mikrofonie.
In Your golden cage, all I feel is
strange…
Zaciągnął się papierosem, przymykając powieki. Wypuszczając dym
z płuc oparł głowę o powierzchnię białej ściany, pogrążając się w odległej
przeszłości. Przeszłości, o której dawno
powinien był już zapomnieć. Nie
umiał. Utknął. Gdzieś pomiędzy piątym
papierosem a dwunastym oddechem. Pomiędzy wspomnieniem Jej oczu, a dotykiem Jej
delikatnych dłoni. Zabłądził. Zgubił
się w labiryncie Jej słów,
pochłonięty szukaniem drogi, którą kiedyś wyznaczały. Dzisiaj ich nie było. Zniknęła. Wraz z pierwszym powiewem
jesiennego wiatru. Z pierwszym październikowym deszczem. W ciszy, która teraz
stanowiła jego największe przekleństwo. W chłodzie, który wypełniał każdą
komórkę jego ciała. Bolało. Bolała
codzienność, którą im zabrano. I wspomnienia, które mu pozostawiono. Piękne i niezaprzeczalnie szczęśliwe. Dziś
nawet kłótnie postrzegał jako coś pięknego. Wtedy
chociaż miał Ją przy sobie. A teraz, kiedy odeszła – wszystko było inne. Puste. Obce. Dziś nawet powietrze pachniało
inaczej. I tlenu było w nim znacznie mniej niż wcześniej.
- David zaprasza na kolację – usłyszał nad uchem niepewny, lekko
zachrypnięty głos Gitarzysty. Odwrócił się w jego stronę, pierwszy raz od
długich miesięcy patrząc mu prosto w oczy. Kiedyś
były ciepłe. Ufne i pełne wiary w jutro, w które on sam tak często wątpił.
Dziś jedyne, co był w stanie w nich dostrzec to przeraźliwa pustka i smutek,
nie mniejszy od tego, który każdego dnia widywał w lustrze. Już niemal zapomniał, że stracili Ją oboje.
-
Dopalę i zaraz do Was przyjdę - rzucił po chwili, uśmiechając się przelotnie. Z nim też kiedyś tworzył jedność.
Czasem żałował, że nie może cofnąć czasu. Nie do momentu, kiedy
odchodziła. Znał siebie na tyle, by wiedzieć, że nawet gdyby był wtedy w pobliżu
– nie próbowałby Jej zatrzymać.
Puścił by Ją wolno, żałując tej decyzji bardziej niż jakiejkolwiek innej. Ale
puściłby. Nigdy nie lubił zmuszać ludzi do zmiany decyzji. I nigdy nie chciał ich na siłę zatrzymywać.
Gdyby mógł cofnąć czas, cofnąłby się do momentu, kiedy Ją
poznał. Nie walczyłby o coś, w co sam nigdy do końca nie wierzył. Oddałby Mu Ją. To on poznał Ją jako
pierwszy. To on pokochał Ją całym sobą.
Znał go na tyle, by wiedzieć, że on nigdy
nie pozwoliłby Jej odejść. I Ją znał na tyle, by wiedzieć, że od niego nigdy nie próbowałaby odchodzić.
Nie
byłem tym, kim chciałabyś, żebym był.
Przepraszam…
Po kilku miesiącach ciszy, jaka nastała między nim a ludźmi,
których kiedyś nazywał przyjaciółmi, dziś znów spotkali się przy wspólnym
stole. Szczupłą dłonią rozłożył sobie na kolanach serwetkę, poprawiając leżące
po obu stronach talerza sztućce. Pedantyczność
leżała w Jej naturze. Uśmiechnął się pod nosem, podnosząc wzrok, by
spojrzeć na pozostałych. Jego orzechowe tęczówki spotkały się z tymi niemal
czarnymi, należącymi do Gitarzysty. Siedział tuż obok, bacznie obserwując każdy
jego ruch. Tak dawno nie rozmawiali…
Czasem miał wrażenie, że ludzie w jego otoczeniu nie tyle nie
dostrzegają, co się z nim dzieje, co porostu wolą nie widzieć, by nie musieć
nic mówić. Bywały takie wieczory, kiedy przemykając korytarzem obok jednego z
pokoi, z którego dochodziły go ich śmiechy był wdzięczny, że nie próbują go na
siłę rozweselać. Zostawiali go samemu sobie, dawali czas do namysłu i pozwolili
mu ochłonąć, dobrze wiedząc, że tego potrzebuje. Ale innym razem… Zamykał drzwi
ciemnego i pustego pokoju i oddawał się temu, co stało się jego ulubionym
zajęciem – topił swą samotność w kolejnej szklance drogiego alkoholu. Bez
skutku próbował powstrzymywać wybuchy płaczu. I choć odtrącał ludzi, którzy
starali się mu pomóc – niczego nie pragnął tak bardzo jak obecności kogoś, komu
mógłby zaufać. Kogoś, kto kochałby go
bezgranicznie miłością, do jakiej on sam nie był zdolny. Niezachwianą.
Czasem chciał im to wykrzyczeć. Nie raz, słaniając się na nogach
stawał w drzwiach pokoju należącego do jednego ze swoich przyjaciół i pozwalał
płynąć słowom, których później tak bardzo się wstydził. Wypominał im każdy
samotnie spędzony wieczór, każdą tęsknotę, którą w sobie dusił i każdy lęk,
który nocą paraliżował jego ciało. Następnego dnia budził się w swoim łóżku,
szczelnie okryty białą pościelą, z butelką wody i aspiryną na nocnym stoliku. Kochali go. A on nigdy nie zdobył się na
to, by powiedzieć choćby dziękuję.
- Przepraszam – zaczął, sprowadzając na
siebie wzrok towarzyszy. Nerwowo pocierając dłonie nabrał powietrza i nie
zważając na ich zszokowane miny zdecydował się kontynuować: – za wszystko. Wiem, że nie powinno się
przepraszać za wszystko, bo to tak, jakby nie wiedzieć za co, ale… jest tyle
rzeczy, które musiałbym wymienić, że dużo szybciej i prościej powiedzieć mi „za
wszystko”.
Cztery pary zupełnie innych oczu wpatrywały się w niego
oniemiałe. Usilnie próbował znaleźć w nich choćby cień zrozumienia, wybaczenia,
o które w tej chwili był w stanie błagać. Nie
znalazł.
- I dziękuję – dodał po dłuższej chwili
milczenia, jaka zapanowała między nimi. – Za każdą noc, kiedy nie pozwoliliście
mi być samemu i za każdą tą, podczas której pozwoliliście mi podupaść, by
podnieść mnie nad ranem. Za każde opakowanie aspiryny, każdy zabrany alkohol i
każdą próbę, z której nie pozwoliliście mi wyjść dobrze wiedząc, że zalałbym
się w trupa. Powinienem był to zrobić dużo wcześniej… - zawahał się, odsuwając
krzesło. Chciał wyjść. Uciec. Jak
najdalej, byle uwolnić się spod ostrzału ich spojrzeń.
- I gdzie leziesz?
– usłyszał głos Gitarzysty, gdy tylko odwrócił się do nich plecami. – Tyle
czasu piłeś sam, że czas najwyższy napić się z nami. Już wystarczająco dużo czasu straciliśmy.
Tak
cholernie Cię nie doceniam.
A
tak mocno kocham…